środa, 6 grudnia 2017
Joe Morris! Ultra! Intense! Utter! Utmost! *)
Dziś czas na płytę wyjątkową! Nie tylko z uwagi na zawarty na niej materiał muzyczny! Również z uwagi na … długość procesu edytorskiego! Oto bowiem nagranie, nad którym za moment się pochylimy, czekało na ujrzenie światła dziennego całe sześć lat!
A historia jest mniej więcej taka. Amerykański gitarzysta i kontrabasista Joe Morris (domniemuję, iż w świecie free jazzu, postać niewymagająca specjalnych rekomendacji) powziął koncepcję, by zagrać muzykę w dużej mierze komponowaną, która skonfrontuje gitarę akustyczną z innymi instrumentami strunowymi, wspartymi także odrobiną dźwięków dętych. Pierwszy efekt prac nad koncepcją Ultra nie zadowolił Morrisa. Do tematu powrócił po pewnym czasie, w trakcie spotkania z doskonałym katalońskim pianistą Agusti Fernandezem. Ten drugi zaproponował skład (już bez akcentów dętych, ale z fortepianem) i w roku 2011 dokonano nagrania w kwintecie, które z moment poznamy. Efekt także tej sesji nie zadowolił do końca kompozytora i improwizatora. Znów musiało upłynąć trochę czasu, znów w zasięgu artystycznego domostwa Morrisa musiał pojawić się Katalończyk. Zapadła decyzja o dalszej pracy nad tym materiałem. W roku 2014 zrealizowano mix, po kolejnych trzech latach mastering, by wreszcie – dzięki operatywności polskiego wydawnictwa Fundacja Słuchaj! – w październiku br. płyta Ultra trafiła do odtwarzaczy melomanów. Uff… Poznajmy koniecznie tę muzykę!
Siedemnastego lipca 2011 roku, w Phillips Andover Academy (Massachusetts, USA) zjawia się piątka muzyków – Joe Morris na gitarze (akustycznej, czego nie podkreśla opis płyty), Agustí Fernández na fortepianie, Yasmine Azaiez na skrzypcach, Tanya Kalmanowitch na skrzypcach i altówce oraz Junko Fujiwara na wiolonczeli. Muzykę na sesję przygotował gitarzysta i on jest tytułowym podmiotem wykonawczym (jednakże nazwiska pozostałych muzyków także widnieją na froncie okładki). Na płytę Ultraskłada się siedem utworów, które trwają łącznie 70 minut. Z rosnącą ciekawością zaglądamy do środka!
Ultrafied. Fortepian i cztery strunowce! Zapowiada się intrygująca konfrontacja! Od pierwszego dźwięku wszystkie instrumenty pozostają w stanie permanentnego zwarcia. Produkują dużą ilość dźwięków w jednostce czasu. Piano tańczy nad strunami, niczym baletnica, której nie przeszkadza rąbek spódnicy. Dynamika, emocje, basowe kontrapunkty Agustiego.
Ultraesent. Morris w roli organizatora tego nagrania (nie zaś kompozytora, co silnie akcentuje w liner notes). Ten fragmenty płyty zaczyna się dużo spokojniej, choć same pasaże na strunach są głębsze, bardziej dobitne akustycznie. Odrobinę nostalgiczne i bogate w treść w niemal barokowym stylu (uwaga! ta nostalgia może kąsać!). Gęsta, narowista narracja (parytet kobiecy nie daje o sobie zapomnieć!), piano wciąż pląsa jedynie na klawiszach, bez zaglądania do środka instrumentu. Spanizująca gitara Morrisa pojawia się dopiero pod koniec trzeciej minuty i od razu kreuje błyskotliwą ekspozycję. Classic Strings, które uciekły z filharmonii i absolutnie nie wyrażają chęci powrotu! Rosnąca dynamika nagrania (po 6 minucie) kładzie się cieniem doskonałości na quasi nostalgicznej introdukcji. Jesteśmy już bowiem w sporym galopie. 9 minuta – rodzaj dramaturgicznego wyciszenia pod batutą szeleszczącej gitary. Inne strunowce aż gotują się na gryfach. Popis instrumentalny goni popis, prawdziwa wirtuozeria na pięć fajerwerków! Finał piosenki jest wręcz agresywny, eksplozywny!
Ultracious. Struny już płoną, piano milczy, trwa intensywna improwizacja, ale jeszcze nie popadająca w galop. Trudno w tej narracji doszukać się kompozytorskich szwów. Muzycy pięknie się wzajemnie inspirują, nie unikając lokalnych eskalacji. Oto, jak zagubione myśli i idee kompozytorskie znajdują swoje miejsce w kolektywnej improwizacji. Piano powraca z dna piekła i po raz pierwszy tego dnia stawia na dotkliwepreparacje (5 minuta). No i zaczyna się prawdziwa batalia! Strunowce w kobiecych rękach wchodzą w ten mess around bez chwili zawahania. Eskalacja niemal w industrialnym wydaniu, z silnie rezonującym pudłemnajwiększego z instrumentów. Wejście gitary jest drastyczne i precyzyjne! Smyczki gotują się na wolnym ogniu! Co za emocje!
Ultratude. Piano inside, przyczajone, głęboko osadzone w przestrzeni akustycznej nagrania. Struny krwawią, ale to nie jest wydarzenie o charakterze menstruacyjnym. Opowieść z krypty, która sugeruje galop. Gitara jakby biegła drugim planem i tylko zmyślnie komentuje. Odrobina sonorystycznego przeciągania strun na wszystkich instrumentach. Death prepare! W 8 minucie Morris wychodzi przed szereg i tnie akustykę koncertu ostrą brzytwą. Prawdziwe Ultra! Jakże piękna eskalacja! – wzdycha recenzent!. Dirty dancing! Boleśnie błyskotliwe tarcia i obcierki. 12 minuta przynosi jakże zasadne wyciszenie. Subtelne akustycznie solo na strunach (gitary? wiolonczeli? altówki? – recenzent w totalnej konfuzji). Nowa improwizacja, tuż potem, szyta jest już innym ściegiem. Choć ekspresji jej nie brakuje. Gramy jakby odrobinę wyżej, bez niskichpreparacji piana. Ostatnie sekundy, to jednak ostry zjazd w dół (a jakże!).
Ultraand. Piano po dłuższej przerwie znowu z klawisza. Wiolonczela pilnie klasycyzuje. Odrobina oddechu dla muzyków i słuchaczy. Jakkolwiek nie jest to wcale spokojny duet. Finalna dynamizacja tej dość krótkiej ekspozycji jest także udziałem skrzypiec.
Ultraism. Strunowce rządzą (zwłaszcza te w rękach kobiecych!). Skowyt i moralne zatracenie! Piano z klawisza stawia wszystkich pozostałych do pionu! Gitara wyznacza swój szlak, wracając po dłuższej chwili odpoczynku. Acoustic voice of music! Pięknie dosadne komentarze skrzypiec i wiolonczeli. Taniec na rozgrzanym dachu! Rodzaj strunowego hałasu (7 minuta!). Konwulsje na gryfach, przy niemal milczącym piano. Gdy ten ostatni instrument wraca do gry, pichci dynamiczny pasaż w wysokim rejestrze. Zaraz potem uroczo wybrzmiewa.
Ultraocity. Na finał płyty, drobna, trzyminutowa ekspozycja gitary i skrzypiec (altówki?). Całują się w alkowie z dużą ekspresją! Jakaż to namiętna para!
*) ang. wszystkie określenia, to synonimy czegoś krańcowego